poniedziałek, 21 października 2013

Apple

Apple ma w sobie coś z dziejów życia na Ziemi – mimo częstych porażek i drobnych potknięć zawsze wychodzi na swoje

Ewolucja to mocno niezrozumiany proces. W naturze człowieka leży bowiem głęboka potrzeba dostrzegania celowości w każdym zjawisku – stąd też choćby kreowanie bogów, którzy nadają światu sens swą nadludzką myślą. Tymczasem cały dobór naturalny i jego skutki to prawdziwy koncert bezcelowości. Nie ma królika doskonałego, ku któremu zmierzają wszystkie prakróliki. Proces ewolucji to spektakl porażek, fatalnych pomyłek i wpadek. Rodzą się więc nieustannie króliki bez futra, z jednym okiem lub pięcioma łapami. Raz na jakiś czas trafia się jednak zwierzak, który trochę lepiej słyszy, bo jego uszy wygięte są pod dziwnym kątem. Wcześniej zatem zaczyna uciekać, gdy zbliża się niebezpieczeństwo. I proszę – mamy chwilowy sukces, który jest dziełem przypadku.

Jednak w całej swej bezcelowości ewolucja ma pewną szczególną cechę – zawsze wychodzi na swoje. Gdyby nie to, nie czytałbyś tych słów. Życie na Ziemi zniknęłoby dawno za sprawą kolejnego meteorytu, epoki lodowcowej lub erupcji wulkanu. Kluczem jest bowiem przystosowanie i elastyczność, które nakazują nie przejmować się porażkami i bez żalu porzucać niepotrzebne już modele, by szybciej dostosować się do potrzeb rynku.

Wielkie zaskoczenia
No dobrze, ale jak to wszystko ma się do słynnej firmy sadowniczej z kalifornijskiego alda? Przecież Apple Steve’a Jobsa to dziś niemal niedościgniony wzór sukcesu. Paradoksalnie kluczem do tego sukcesu może być brak jednego celu, jasnego schematu, którym podąża biznes.

Kiedy Steve Jobs, który odszedł z Apple’a w 1985 roku, po 12 latach powrócił do kierowania firmą, sprawa wydawała się jasna. Apple produkuje niezawodne, ale niszowe komputery dla wydawnictw i studiów graficznych. Jest w tym dobry, choć faktycznie nie powodzi mu się najlepiej.

Szaleństwo Jobsa objawiło się dość szybko. Już kilka miesięcy po objęciu funkcji prezesa zamordował najbardziej nowatorski od lat projekt – dotykowy organizer Newton, którym od 1993 roku Apple próbował podbić rynek. Fakt, pięć lat bezskutecznych starań to sporo, ale przecież to był naprawdę fajny produkt.

Metoda w szaleństwie ukazała się w pełnej krasie w 1999 roku, gdy Apple wypuścił na rynek kolorową zabawkę – przenośny komputer iBook. Kto to w ogóle kupi? Komputer z uchwytem niczym walizka? No zgroza po prostu! A jednak ruch okazał się genialny. Dzięki niezwykłemu wyglądowi iBook przebił się na rynku pełnym buroszarych skrzynek.

W 2001 roku Apple znów zaskoczył świat. Biały iPod? Po co komu taki dziwaczny odtwarzacz? Na dodatek stopniowo zaczęły znikać te uwielbiane przez wszystkich wielobarwne komputery. Oszaleli?

Te i kolejne ruchy Apple’a cechuje szczególna doza szaleństwa. Gdy już coś się przyjmie na rynku i stanie standardem, to zamiast (jak każda przyzwoita firma) eksploatować do końca świetny pomysł, państwo z Cupertino zaczynają kombinować. Zupełnie jak ewolucja, która nigdy nie osiąga etapu ukończonego superkrólika i zawsze próbuje, co by tu jeszcze zamieszać.

A jak się nie uda...

Ale gdzie są te króliki z jednym okiem i ogonem na czole? Czy Apple wypuszcza w ogóle produkty nietrafione, które eliminuje rynkowy dobór naturalny? Ależ oczywiście – zdychających królików jest całkiem niemało. Ot, choćby przykład najnowszy, ogłoszony 1 września – nowy (?) iPod shuffle. Dokładnie rok temu z wielką pompą oznajmiono, że ekran i przyciski w odtwarzaczach muzycznych stały się niepotrzebne. Oto w najmniejszym z nich zastąpiły je informacje głosowe oraz kombinacja kliknięć maleńkim pilotem przymocowanym do słuchawek. Zdaniem Apple’a było to rozwiązanie rewolucyjne i rewelacyjne. Zupełnie nowy typ królika.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz